Witajcie na moim blogu. Zapraszam do lektury

piątek, 22 listopada 2019r.

6:58

Widzę serpentyny przemieszczających się światełek i ten widok mnie zachwyca. Myślę z wdzięcznością o M., który, chcąc mi zrobić przyjemność, zadbał, bym miała miejsce przy oknie. Obiecuję sobie mu o tym powiedzieć. (Planuję być miła od samego początku spotkania, przez chwilę rozważam nawet powitanie jak w ostatniej scenie „To właśnie miłość”, ostatecznie lecę do Londynu, obawiam się jednak, że taki sus bez ostrzeżenia wytrąciłby  mojego męża z równowagi i to wcale nie dosłownie). Gdyby tak kompletować wszystkie niezapomniane widoki, ulotne, szybko mijające kadry, powstałby wyjątkowy film. Można by było przewijać go przed oczami, klatka po klatce, w dowolnym momencie.
W takich chwilach myślę, że nie wymyślono nic lepszego niż życie. Serpentyny giną pod chmurami, które wyglądają jak kawałki waty cukrowej na niebieskim tle.

10:50

English breakfast działa cuda! Po zmęczeniu wczesną pobudką, locie i wyczerpującej podróży z lotniska do Londynu niemal nie ma śladu. Bardzo mi smakowało, zwłaszcza bubble and squeak, pyszna kompozycja z kapusty, ziemniaków, groszku i marchewki. Ku mojej zgrozie M. z apetytem spałaszował tosta z Marmite. To (czarna!) ohydna maź, wyciąg z drożdży, uboczny produkt warzenia piwa.”Love it or hate it” – mój angielski mąż skonstatował z wyraźnym zadowoleniem. Jego przysmak to najczęściej konfiskowana rzecz na angielskich lotniskach. Śniadanie zjedliśmy w Brixton w kafejce pełnej tubylców. Jeden nieopodal mnie leżał.
Kafejka nazywa się „Life”.

13:16

W metrze przywitał mnie znajomy wiatr o metalicznym zapachu. Jedziemy z Brixton do Leicester Square z przesiadką w Stockwell i Kennington. Wszystko mi się podoba, co wprawia M. w osłupienie. Egzotyka, odpoczynek od rutyny i o zachwyt nietrudno. Londyn jest tyglem, to feeria zapachów, widoków, wrażeń, smaków. Podobno jest tu mnóstwo osób popadających w obłęd. Niewykluczone, że równo łatwo jest weń popaść co w zachwyt. W Brixton, w niczym niewielkim miasteczku, dostrzegłam kilku takich osobników, o których mawia się”miejscowy dziwak”. M. co najmniej dwóch nazwał: „mój ziom”. Postanowiłam nie dociekać, co ma na myśli.

 

sobota, 23 listopada

11:20

W drodze na śniadanie mijamy zajezdnię pełną czerwonych autobusów. Robi wrażenie! Jak i sama komunikacja w Londynie. To imponujące, że w ogromnym mieście, w którym mieszka osiem milionów (oficjalnie, twierdzi M., bo tak naprawdę z dwa więcej), można się tak sprawnie przemieszczać.

12:50

Jedziemy metrem na stację Victoria. Fajnie byłoby być niewidzialną, aby bez przeszkód przypatrywać się ludziom. Różnorodność jest fascynująca. Tymczasem etykieta metra wymaga, aby utkwić wzrok nad głową osoby naprzeciwko.

14:35

Muzeum Wiktorii i Alberta nas rozczarowało. Brak logiki w ekspozycji dzieł i tłum ludzi okazał się dla nas nużący. „Neptun i Tryton” Berniniego (Neptun nie miał harpuna) oraz kartony do arrasów Rafaela ilustrujących życie św. Piotra i św. Pawła, przeznaczonych do Kaplicy Sykstyńskiej (fatalnie oświetlone) przyjemnie przywołały wspomnienie pobytu w Rzymie.
W autobusie siadamy na górnej platformie, to niezmiennie dla mnie dodatkowa atrakcja.  Jedziemy przez Park Lane, ulicę, przy której znajdują się Hilton oraz jedne z najdroższych mieszkań w Londynie. Pod nimi parkują Bentleye i Maserati, wśród nich często jedyny na świecie egzemplarz danego auta należący do syna arabskiego szejka, który przyjechał się zabawić do Londynu. Na trawniku swój Hilton w namiotach mają rumuńscy Cyganie. Teraz namiotów jest kilka, w lecie było ich znacznie więcej. Ablucji dokonują w pobliskiej fontannie, defekują gdzie popadnie, co, przy niepomyślnych wiatrach, jest dojmującym doświadczeniem.

15:00

Zjedliśmy w tureckiej knajpce na Edgware Road. Wszystko mi smakowało, a najbardziej wspaniały hummus i wyborna herbata podawana w filigranowych szklaneczkach.

16:10

Jesteśmy w National Galery. Nieodżałowana Teresa uważała, że muzeum wystarczy zobaczyć dwa, trzy obrazy i je kontemplować, że więcej nie ma sensu. Spodobała się nam ta przypomniana myśl i postanowiliśmy obejrzeć obrazy Diego Velázqueza. Po drodze do nich zatrzymałam się przy moim ulubionym obrazie „Ambasadorzy” Hansa Holbeina. Nie tylko anamorficzna czaszka sprawia, że podwójny portret hipnotyzuje.

10 marca 1914r. „Wenus z lustrem” Velázqueza została zaatakowana tasakiem przez sufrażystkę, Mary Richardson. Był to odwet za uwięzienie przywódczyni ruchu kobiet walczących o prawo wyborcze, Emmeline Pankhurst, która mawiała: „Argument w postaci rozbitej szyby to najcenniejszy dziś argument w polityce”. Mary zyskała przydomek „Mary Rozpruwacz”. Dzieło jest wspaniałe. Naga Wenus leży tyłem i przegląda się w lustrze trzymanym przez Kupidyna. Postać wydaje się świetlista i tajemnicza, frapuje jej wygląd, a odbicie w lustrze jest niewyraźne. Właśnie ono stanowi największą zagadkę obrazu, który poddano różnym badaniom, w tym prześwietleniom RTG. Nie wykazały żadnych poprawek.
W czasach inkwizycji malowanie aktów było zabronione, groziła za nie ekskomunika bądź banicja, to jedyny zachowany autorstwa Velàzqeza.

Trudno, będąc w National Galery, nie zajrzeć do „Brzydkiej księżniczki” Quentina Massysa. Początkowo zwykło się uważać, że to satyryczne przedstawienie kobiety, która nie potrafi się pogodzić z utratą młodości. Dziś wiadomo, że modelka cierpiała na zespół Pageta. Obraz zainspirował samego Leonarda da Vinci. Ostatni właściciel tego niezwykłego portretu mawiał, że jest w posiadaniu najbrzydszego obrazu świata, arcydzieła, które kocha.
Księżniczka wygląda znajomo? Nic dziwnego, stała się pierwowzorem postaci księżnej z „Alicji w Krainie Czarów”.

 

21:08

Napawam się tubylczą atmosferą w lokalnym pubie. Niektórzy tutaj wyglądają, jakby za chwilę mieli umrzeć z takiego czy innego powodu, ale nikomu zdaje się to nie przeszkadzać. Znów myślę o różnorodności i o niewymuszonej akceptacji.
Bardzo podoba mi się karaoke. Namawiam M., by zaśpiewał jakiś utwór z repertuaru Oasis (mógłby każdy), ale niestety stanowczo odmawia.

 

niedziela, 24 listopada 2019r.

14:25

Jesteśmy w trakcie spaceru nad Tamizą. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej przeszłość tak zgodnie egzystuje z teraźniejszością, czas miniony z ekspansywną nowoczesnością, rzeczywistość z literackimi i filmowymi obrazami oraz wyobrażeniami.

15:10

Chcę mieć zdjęcie z budką telefoniczną. M. mówi, że to wiocha. Jestem skłonna się zgodzić, ale odrobina wiochy chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Już przed trzema laty zapragnęłam mieć taką pamiątkę, pozowałam wdzięcznie i już miałam raźnie wkroczyć do budki, gdy się okazało, że ktoś uznał ją za toaletę. Budek w Londynie nie brakuje, więc zrealizowałam swój zamiar, uśmiecham się na zdjęciu beztrosko, mając przed oczami to, co chwilę wcześniej zobaczyłam i czując bezkresną odrazę. Nigdy nie wierzcie w to, co pokazuje insta lub inny fejsbuk.

18:30

„Slurp” znaczy „siorbać”, „chłeptać”. To także nazwa azjatyckiej restauracji, w której jem swój pierwszy (nie ostatni!) w życiu ramen. Ta zupa stanowi dla mnie kwintesencję doskonałej kuchni: jest bezpretensjonalnie bogata w smaki i prosta. Dzień kończę entuzjastycznym siorbaniem.

 

poniedziałek, 25 listopada

5:30

Przejeżdżamy przez London Bridge i raz jeszcze mam okazję spojrzeć pełną majestatu Tamizę. Spowita ciemnością, oświetlona jedynie światłami ze statków i Tower Bridge staje się kadrem w moim osobistym filmie.

8:20

Opuszczam to gościnne, pełne paradoksów miasto: melancholijne i krzykliwe, dostojne i ekshibicjonistyczne, szczodre i obojętne, eleganckie i niechlujne, powściągliwe i rozpasane, dystyngowane i przaśne. Jest w nim pewna rezygnacja, odarcie ze złudzeń w kwestii natury człowieka, przecież przez stulecia mu się przygląda, więc zapewne dlatego ma tyle zrozumienia i taki ogrom akceptacji.

 

Na pewno tu wrócę.

 

 

 

DLA M.

Napisała:

Nic nie jest takie, jakim się wydaje.

BRAK KOMENTARZY

NAPISZ SWÓJ KOMENTARZ