Witajcie na moim blogu. Zapraszam do lektury
 

CZEŚĆ! ŻYCIE MI SIĘ SYPIE

Było piątkowe popołudnie. Wyszłam z gabinetu masażystki i upajałam się rozkosznym początkiem weekendu. Absolutnie nic nie zwiastowało katastrofy.

Niespiesznie dosiadałam roweru, kiedy nagle ujrzałam kobietę-zombie. Natychmiast chciałam się salwować ucieczką, ale jedyną możliwością było rzucenie się pod koła pędzących samochodów. Poza tym zostałam już zauważona, czego wyrazem było podniesienie ręki w stylu, którego nie powstydziłby się sam potwór doktora Frankensteina. Dzielnie więc zmierzałam na spotkanie, wciąż rozważając sus między auta.

Nie spodziewałam się niczego dobrego. Poznałyśmy się 30 lat temu i już wtedy K. była zombie i nie chodzi o wygląd, jakkolwiek miała słabość do przesadnego makijażu i przebrań zamiast ubrań. Podczas obcowania z nią czułam się zawsze tak, jakby brakowało mi powietrza. W jej rodzinnym domu panowały chłód i obcość, jakich nigdzie potem nie widziałam i nie doświadczyłam. Można dywagować, jak ona się z tym czuła i jak zaważyło to na całym jej życiu, ale dziś nie ma to najmniejszego sensu i znaczenia, zwłaszcza dla mnie. Potem nasze drogi się rozeszły. Spotkałam ją przypadkiem na ulicy wiele lat później. Zdawała się być bardziej żywotna niż przed laty i to mnie zwiodło – przystałam na zaproszenie poparte deklaracją, że marzy, by porozmawiać z kimś na poziomie. To powinno obudzić moją czujność. Nie lubię tego określenia: czy inni ludzie są pod poziomem, nad poziomem i co w ogóle ten „poziom” oznacza?

Spotkanie było koszmarne. Podczas dwóch godzin słuchania monologu poznałam szczegóły pożycia z pierwszym mężem, okoliczności rozwodu (mąż został przyłapany in flagranti, K. była nader chętna, by wyjawić mi szczegóły, grzecznie podziękowałam), niechęci do pracy, matki, brata, męża i, niestety, dziecka. Ożywiła się, gdy opowiadała o swoim aktualnym mężu. Z jej pełnych obrzydzenia opowieści wyłonił się nieborak mający czelność być kierowcą (jak to się ma do „poziomu”?), mieć wąsa i pić piwo. Szczególnie jakoś nie mogła mu podarować wąsa. Po tych wszystkich rewelacjach wyczołgałam się z jej mieszkania, myśląc, że ten pierwszy od in flagranti nawet nie wie, jakim jest szczęściarzem i obiecując sobie, że nigdy nie będę chodzić na spotkania po latach.

Tymczasem stanęłam oko w oko z zombie.

– Cześć! – Naprawdę starałam się zabrzmieć beztrosko. – Jak się masz?

– Cześć  – odparła grobowym (ale niespodzianka!) głosem. – Życie mi się sypie.

Znowu, tym razem całkiem poważnie, pomyślałam o susie.
Znajoma spojrzała na mnie surowo, nie wiem, czy a priori przestrzegając mnie przed niewłaściwą reakcją, czy karcąc za rozmazany makijaż, ostatecznie niemal godzinę wbijałam twarz w łóżko do masażu i naprawdę nie miałam w planie spotkania z arbitrem elegancji domu mody Memento Mori. Bo, w rzeczy samej, wyglądała, jakby uciekła z planu filmu „Noc żywych trupów”, jeszcze bardziej przebrana i groteskowa, bo nadgryziona zębem czasu. Ona wwiercała się we mnie spojrzeniem, a ja wykrzykiwałam światu nieme: Pomocy! Nadaremnie, znikąd pomoc nie nadeszła.

Nie pozostało nic innego, jak zabić ją (choć w jej przypadku to niemożliwe) miłością. Powiedziałam, gwoli pocieszenia, mądra niczym sam Coelho, że życie jest zmienne. O, dziwo, sapnęła z czymś na kształt aprobaty, stanowiąc tym samym smutne potwierdzenie skuteczności rad brazylijskiego wieszcza. Wszystko jedno, najważniejsze było, że udało mi się ją trochę udobruchać.

Potem nastąpiła pogawędka, podczas której zostałam zrugana za takie fanaberie jak masaż i dowiedziałam się, że syn w ogóle jej nie słucha, co jakoś mnie nie zaskoczyło; ze smutkiem pomyślałam o chłopcu nielubianym przez własną matkę.

Wszystko dzieje się po coś. Spotkanie „na poziomie’’ uświadamia, że nie zawsze warto wznawiać dawną znajomość, na przypadkowe nie ma się wpływu, ale, wierzcie mi, tamtego piątkowego popołudnia pobiłam rekord prędkości na rowerze, nie bez kozery zwanym srebrną strzałą.

Niewykluczone, że lewy sierpowy, w przeciwieństwie do osteopaty, by ją uzdrowił.

Kiedyś nieopatrznie dałam się namówić na spotkanie ze znajomymi z liceum. Bezsprzecznie było właśnie takim, kiedy się z żalem konstatuje, że dawni znajomi są zupełnie innymi ludźmi niż w czasach zażyłości i kiedy się pojawia niechciane, lecz nieuniknione, pytanie, jak zmieniłam się ja sama.

Wracałam z koleżanką, która ma zwyczaj opowiadać o swoich dolegliwościach z deprymującą szczerością. (Początkowo cieszyłam się odkrywaniem, że sama jestem okazem zdrowia, ale są rzeczy, o których podczas jedzenia ciastka słuchać nie mam ochoty.)
Nie udało mi się jej namówić, choć bardzo się starałam, by jechała innym tramwajem. Całą drogę perorowała o swoich bólach, stresach i obawach, dla wzmocnienia efektu dźgając mnie raz po raz palcem, czego szczerze nie znoszę. Z dumą podzieliła się opinią osteopaty: on jej już nie pomoże i poleca terapię. Powiedziałam jej, czas na moje dźgnięcie, że dobry psychiatra też nie byłby od rzeczy. Mnie zaskoczyła własna obcesowość, ona jednak zupełnie się nie stropiła, wręcz zdawała się być bardzo zadowolona. Ostatecznie miałam przemożną ochotę, by ją serdecznie walnąć. Niewykluczone, że lewy sierpowy, w przeciwieństwie do osteopaty, by ją uzdrowił.

Kto z nas nie miał momentu, czy wręcz momentów, kiedy się czuł, jakby siedział na zgliszczach? Przez chwilę można na tych zgliszczach pozostać, nawet poużalać się nad sobą, to czasem bywa wręcz nieodzowne i ostatecznie zbawienne. Nie warto jednak trwać tak za długo, bo w tym czasie mija coś bardzo fajnego: życie. Czas nie czeka.

Unikajcie wszystkich nieżywych za życia i nie wahajcie kogoś walnąć, choćby przenośnie, jeśli naprawdę może mu to pomóc. Nie bądźmy zawsze tak dobrze wychowane.

I żyjcie. Po prostu.

Tagi wpisów
Udostępnij
Napisała:

Nic nie jest takie, jakim się wydaje.

BRAK KOMENTARZY

NAPISZ SWÓJ KOMENTARZ