Stałam na schodach ruchomych w metrze zupełnie nieświadoma, że za chwilę mogę zginąć. Syn mnie przesunął – delikatnie, lecz stanowczo – w stronę prawej poręczy. Popatrzył na mnie czule (nie widzieliśmy się wtedy kilka tygodni), ale także z niejakim zakłopotaniem. Doprawdy, nie jest łatwo być MATKĄ-KTÓRA-NIGDY-NIE-ROBI-OBCIACHU. Obciach obciachem, ale mój pierworodny na niego nie bacząc, wspaniałomyślnie uratował mi życie. W londyńskim metrze można stracić je nadzwyczaj łatwo, zostając stratowanym przez kogoś z obłędem w oczach galopującego lewą stroną schodów. Niepisany zwyczaj jest taki, że staje się po prawej stronie, by ci w pośpiechu mogli galopować bez przeszkód.
Lubię myśleć o miastach, w których byłam, nadając im ludzkie cechy. Podzieliłam się tą refleksją z M.. Powiedziałam, że Lizbona jest czuła i łagodna, Porto bezczelne (a ściśle mówiąc, bezczelnie piękne), Rzym nonszalancki. „A Londyn?” – spytał. Crazy – odparłam bez namysłu. „O, tak!” – Mój angielski mąż nie wiedzieć czemu bardzo się ucieszył.
Lubię myśleć o miastach, w których byłam, nadając im ludzkie cechy.
Do Rzymu dotarliśmy po południu i mieliśmy czas na zapoznawczy spacer. Koloseum zobaczyłam już z daleka, zmierzałam ku niemu krokiem, którego sam Korzeniowski by się nie powstydził. Koloseum nocą mnie zachwyciło. Spodziewałam się tego, ale to zachwytu nie zmniejszyło. Są takie momenty, że, zobaczywszy coś, ma się wrażenie dotknięcia absolutu i jednocześnie swojej własnej ulotności. Wbrew pozorom nie jest to szczególnie przygnębiające, melancholijne w normie (mojej normie).
A potem było zdecydowanie gorzej. Po początkowej euforii poczułam wilgotne zimno, zapewne po podróży bardziej dotkliwe. Mimo że Rzym był spowity ciemnością, zauważyłam, że wszędzie jest nieprawdopodobnie brudno. Zupełnie jak na mojej dzielni wokół „Monopolki”, mekki okolicznych żuli, skonstatowałam beznamiętnie.
Nazajutrz zobaczyłam ten brud w całej okazałości, nie miałam jednak czasu nad tym pomedytować, bowiem raźnie ruszyliśmy peregrynować Rzym szlakiem wielkich, nieśmiertelnych budowli i dzieł sztuki. I… szlakiem śmieci. Smród i brud na przemian z Caravaggiem, Michałem Aniołem, Berninim czy Borrominim: Fontanna Trevi i chodnik upstrzony skórkami od banana i innymi odpadkami (niemal natychmiast postanowiłam ich dla własnego komfortu nie identyfikować), „Piekareczka” i za (co) chwilę woń moczu (kiedy padał deszcz i było dojmująco zimno, powtarzałam sobie, że jest naprawdę bardzo fajnie, bo w porze upałów smród zapewne byłby nie do zniesienia), Panteon i koczowiska – często niepozbawione finezji – kloszardów. Można by było posądzić Rzym o schizofrenię. Nic bardziej mylnego, to – szybko doznałam iluminacji – dalece posunięta nonszalancja. Kiedy właśnie tę cechę przypisałam miastu, początkowo czułam się nieco dotknięta, potem zaintrygowana, a ostatecznie zafascynowana. W Lizbonie miałam nieprzerwane, bezsprzecznie przyjemne, wrażenie, że jestem oczekiwanym gościem, tu panowało wszechobecne wzruszenie ramion. Nieco dopieszczona poczułam się na Zatybrzu; niespiesznie spacerując wąskimi uliczkami, zobaczyłam delikatniejsze oblicze Wiecznego Miasta. Ten przydomek Rzymu jest teraz dla mnie więcej niż oczywisty, bo skoro wieczne, to i pozbawione kokieterii, bez pretensji. Zaprasza, by poczuć się tak samo. Byłoby nietaktem i głupotą nie skorzystać z takiego zaproszenia.
Podróż do Rzymu czy wyprawa na Biegun Północny nie są tak zajmujące jak dowiedzenie się czegoś istotnego o naszym charakterze, a więc o prawdziwej naturze naszych skłonności, o naszym stosunku do świata, do dobra i zła, do ludzi, do namiętności. Od czasu, gdy mój umysł dojrzał, szukam w życiu już tylko tego jednego doświadczenia.
Sándor Márai „Księga ziół”