14 kwietnia 1988r.
Widzicie po lewej dwa nosy wystające spod kapturów? Ten na pierwszym planie jest mój, na drugim – mojego odzyskanego przyjaciela. Kto stoi po prawej, nie wiem i nie ma to dziś żadnego znaczenia. Istotne jest, kto znajduje się w centrum zdjęcia i wspomnienia. To wspaniała, niezrównana Kora.
Nosy były niemal zupełnie pozbawione czucia, palce u rąk – całkowicie. Wystarczy spojrzeć na obuwie. Mojego wprawdzie nie widać, ale było jeszcze bardziej kuriozalne niż kolegi: to welury z Otmętu, a dokładniej rzecz ujmując: kompletnie przemoczone welury z Otmętu. Trudno, żeby było inaczej. 14 kwietnia 1988 roku w Zakopanem padał śnieg (spójrzcie, Kora ma przyprószone włosy) i było przenikliwie zimno, co, po nieprzespanej nocy w pociągu, dotkliwie odczuwaliśmy. Wyruszyliśmy z Wrocławia rozpaleni perspektywą wielkiego wydarzenia: jechaliśmy na pogrzeb Witkacego. Byliśmy bezczelnie młodzi, niefrasobliwi i podekscytowani. Dla mojego przyjaciela była to w gruncie rzeczy wyprawa miłosna. W tamtych latach pokochał teatr i Witkacego. Z wzajemnością, jak sądzę, i ta miłość, choć niełatwa, to jednak krzepiąca love story, trwa do dziś.
Witkacy okazał się być młodą Ukrainką, ale to było dopiero później. Tamtego dnia uroczyście maszerowaliśmy w tłumnym kondukcie pogrzebowym, a ściślej mówiąc brnęliśmy przez błoto pośniegowe. Brnęliśmy z godnością. Zwracanie uwagi na taki drobiazg jak zimna, mokra maź wesoło chlupiąca w bucie wydawało nam się nietaktowne i przyziemne (takie akurat było bardzo).
Czasem koniec bywa początkiem.
Czas sprawił, że moje wspomnienie tamtego dnia to puzzle, układam je z ulubionych fragmentów. Wierzę, że pamiętam to, co najbardziej istotne. Czy można uznać za istotny mój zachwyt czerwonymi butami Kory? I obietnicę daną samej sobie, że nigdy więcej nie założę welurów, które w sąsiedztwie czerwonych kozaków (rękawiczki do kompletu mnie zdruzgotały) prezentowały się jeszcze bardziej żałośnie i parowały w drodze powrotnej do Wrocławia? Niespiesznie sięgam po brakujące elementy układanki: hektolitry wypitej herbaty, nieustającą wesołość, nasz animusz po dwóch nocach spędzonych w podróży i dumę, z jaką przyszliśmy, prosto z dworca, nazajutrz do szkoły.
Ponad rok szukałam tego zdjęcia. Zawsze było dla mnie cenne i z przyjemnością do niego wracałam. Śmierć Kory, mojej odwiecznej fascynacji, zdawała się bezpowrotnie zamknąć pewien, nie pierwszy, etap w życiu. Tymczasem za jej sprawą przyszła wiadomość, potem kolejna, następne i tak jest do dziś. W ten sposób czas nieoczekiwanie zrobił woltę, udowodniając, że czasem koniec bywa początkiem.